Prawdą między oczy

Zdjęcie: M. Kasjaniuk

Magda Piekarska: To jak to jest z tą głupotą? Albo Głupia nie jest tak głupia, a może Gruba nie taka mądra, bo Very Funny odniosło sukces. Zaczęłyście od wygranej w nurcie OFF na 27. Festiwalu Szekspirowskim, a kończycie rok pokazem na Festiwalu Boska Komedia.

Dominika Knapik: Nazwa duetu Gruba i Głupia jest prowokacją i maską – nasz plan się powiódł: spektakl powstał właśnie po to, żeby odnieść sukces.

Patrycja Kowańska: Chociaż ja się boję używać słowa „sukces” i tu się różnimy z Dominiką. Ja widzę w tym ryzyko klątwy i czuję strach, że za chwilę wszystko się zawali i odwróci.

Knapik: Pamiętaj, że w polskich warunkach sukcesem jest już grać spektakl wyprodukowany poza instytucją.

Kowańska: Zwłaszcza bez własnej stajni. Jako Gruba mogę powiedzieć, że na pewno jestem bardzo głupia i cieszy mnie, że mogę sobie na tę głupotę pozwolić. Jestem już zmęczona udawaniem mądrej. Wydaje mi się, że teatr jest dość nadęty i poważny jako przestrzeń. Bycie w nim głupim jest taką odtrutką, pozwalającą spuścić z tego balonu trochę powietrza. Przecież wszyscy w jakimś wymiarze jesteśmy głupi. I grubi! Nawet jeśli obiektywnie mieścimy się w jakimś kanonie, to subiektywnie możemy samych siebie odczuwać inaczej. Gruba i Głupia to projekt, któremu chcemy dać dłuższe życie. I pojawiło się pytanie – a co, jeśli kiedyś schudnę, czy dalej będę Gruba? Tak, bo nasze przydomki funkcjonują też jako jakaś przestrzeń, którą poruszamy, metafora.

Piekarska: Chciałam zapytać o wasz romans z Szekspirem. Od czego się zaczął?

Knapik: Od dawna gadamy ze sobą, korespondujemy, umawiamy się na Zoomaie. Na co dzień dzieli nas tysiąc kilometrów. Wymyślamy kolejne koncepty, piszemy propozycje, wysyłamy je do teatrów. Czasem ktoś na nie odpowiada, częściej jednak nie. Kiedy pojawił się open call ogłoszony przez Festiwal Szekspirowski, pomyślałyśmy, że pojawiło konkretne zapotrzebowanie i szkoda by było z niego nie skorzystać. Dostałyśmy minigrant na realizację i zaczęłyśmy działać. Szekspir pojawił się już wcześniej w naszych rozmowach, brałyśmy pod uwagę realizację Króla Leara czy Hamleta, ale tym razem postawiłyśmy na Very Funny, na opowiedzianą w maskach szekspirowskich błaznów historię o tym, jak nam się w tym teatralnym świecie udaje, a jak czasami nie. Pomyślałyśmy, że maska pozwoli nam wypowiedzieć się szczerze, ale też bez tego typowego dla naszego środowiska męczywora, całego tego narzekania. Przy okazji może uda nam się przebić balon, rozśmieszyć widza, a może czasem i znienacka wzruszyć.

Kowańska: Ale o błaznach wcześniej nigdy nie myślałyśmy. To ty, Dominika, zaproponowałaś ten temat. Jesteśmy bardzo różne, jeśli chodzi o obecność sceniczną i fizyczność. Postanowiłyśmy zrobić z tego walor, pociągnąć mocną kreską rysunek tych postaci.

Knapik: Błazen to ten, który wali prawdę między oczy. A ja mam wrażenie, że zarówno ja jako choreografka, jak Patrycja jako dramaturżka funkcjonujemy w teatralnej hierarchii gdzieś pomiędzy zespołem i reżyserem, przez co często mamy dostęp do niewypowiedzianej prawdy. W ramach naszych funkcji choreograficznej i dramaturgicznej nazbierało nam się doświadczeń, które pozwalają wypowiedzieć się na temat zawodu artysty. A ironiczny, momentami cyniczny błazen podsunął nam też język, jakim możemy się posłużyć.

Piekarska: Błazen jest też artystą, pewnie jedynym, poza członkami teatralnych trup, u Szekspira.

Kowańska: Tego akurat się bałam – że zrównanie błazna z artystą poskutkuje hermetyczną przestrzenią. Wydaje mi się jednak, że zadbałyśmy o to, żeby nie powstał spektakl środowiskowy. Jednocześnie okazał się on bardzo festiwalowy, co oczywiście nas cieszy, bo świadczy o tym, że odpowiada jednak na pewną środowiskową potrzebę. Ale równie ważny jest dla nas odbiór osób, które na co dzień z teatrem nie mają wiele wspólnego. Żywo reagują, może dlatego, że każdy z nas w środku jest trochę błaznem, artystą. Mam wrażenie, że udało nam się stworzyć uniwersalną platformę, która działa w swojej szczerości.

Knapik: Celowo posługujemy się tu żenadą, bo mało kto potrafi się tak pięknie mądrzyć jak artysta. Sięgamy po autoironię, odsłaniamy nasze tzw. miękkie brzuszki, popełniamy błędy, gadamy głupoty. Jak w życiu: przecież często zależy nam na czyjejś ocenie, jest nam trudno przyznać się do porażki, a jeszcze trudniej do tego, że ruszamy w pogoń za marzeniami. Zresztą do samych marzeń często jest nam wstyd się przyznać.

Piekarska: A w pracy nad spektaklem co było największym przełamaniem wstydu?

Kowańska: Dla mnie być na scenie z tobą, Dominika. Wcześniej wyszłam na scenę w performansie Furor, ale tam byłam sama. Tutaj też weszłam w to na stówę, chociaż to bardzo trudne: pozwolić się oglądać, być przez ponad godzinę obecną, dostępną dla widzów. W naszym spektaklu nie ma kulis, jest za to dużo prywatnych rzeczy, są pulpity komputerów, a na nich nasze rozmowy. Nagrywałyśmy próby na Zoomie, ale nie z myślą, że trafią one do spektaklu, a przynajmniej nie wiedziałyśmy, które to będą momenty. To jest materiał, w którym się na maksa odsłaniamy, jesteśmy po prostu naturalne.

Knapik: Jestem zawodową aktorką i miałam przechlapane, od razu pod górkę. Bo wychodzi na scenę taka Patrycja, która ma w sobie tego scenicznego świra i wymagania wobec mnie rosną. Żartuję – praca z Patrycją jest naprawdę fajna. Lubię czasem przegiąć na scenie, zrobić coś, co nie było zaplanowane, wyjść poza ścisłą kontrolę. Patrycja jest na to otwarta, razem mamy więc przestrzeń, żeby zrobić wszystko. A jeśli chodzi o wstyd, to Patrycja kroiła, montowała nasze wideo, i zdarzało się, że próbowałam ją powstrzymać: „No ale popatrz, jak tu wyglądam, tu podwójny podbródek, to nie może pójść”. I ona wtedy mnie stopowała, mówiła, że jak ten spektakl ma być szczery, to do spodu. Więc jest – widać moją twarz z podkrążonymi oczami, ciało z blizną po cesarskim cięciu czy fragment sypialni.

Kowańska: To był wóz albo przewóz – nie da się zrobić Very Funny półśrodkiem.

Knapik: Robiłyśmy ten spektakl o sobie, ale pewne elementy celowo przesterowałyśmy, posługując się prowokacją czy ironią, a umiejętność czytania tej ironii zanika. Spektakl jest feministyczny, ale widzimy bolączki i nadęcia po obu stronach światopoglądowego sporu. Wbrew pozorom i temu, co czasami czytamy w recenzjach, nie dowalamy tylko mężczyznom-dyrektorom, ale kobietom i mężczyznom na stanowiskach dyrektorskich, bo ta funkcja nie ma nic wspólnego z płcią.

Kowańska: Gdybyśmy sprawdziły statystyki odpowiedzi na nasze propozycje współpracy, okazałoby się, że cisza w eterze panuje ze strony tylu dyrektorek, co dyrektorów czy osób dyrektorskich.

Piekarska: Zastanawiam się, czy wasz spektakl będzie się zmieniał, łapiąc te wszystkie problemy, które pojawiają się w teatrze.

Knapik: Nie jesteśmy tak perfidne, żeby wykorzystywać każdy pretekst. Owszem, jak będzie impuls, wypowiemy się na temat aktualnych wątków. Ale to musi wypływać z naszej wewnętrznej potrzeby. Mówimy o tym, co nas interesuje.

Kowańska: Jak robiłyśmy Very Funny, cała Polska żyła Lupą1. I pojawiło się pytanie, czy powinnyśmy się tym zająć. A to jest przecież totalna pułapka – wcelowanie w konkrety, personalia. Nasz spektakl jest zawieszony w uniwersalnej przestrzeni, aktualizowanie go na siłę jest strzałem w kolano. Jasne, jak widzimy na widowni osoby dyrektorskie, to naturalne, że możemy zaimprowizować na ich temat jakąś małą krotochwilę… Ale też paradoksalnie im mniej powiemy, tym celniej niektóre kwestie mogą wybrzmieć.

Piekarska: Opowiadacie o bolączkach artystek z perspektywy freelancerek. Co było impulsem ku temu?

Knapik: Tak się składa, że w całym moim artystycznym życiu na etacie byłam przez półtora roku, na uczelni.

Kowańska: Ja nigdy jeszcze etatu nie miałam. Ciągnę tak już dziesięć lat i bardzo się zmęczyłam. Na dłuższą metę jest to wykańczające. Ale jeśli chodzi o spektakl, daje ciekawą perspektywę, bo przecież wielu ludzi tak pracuje, nie tylko w sektorze artystycznym. Wszyscy z grubsza z tym samym się borykają, dlatego nasza opowieść tak rezonuje z rzeczywistością szerszą od teatru. Funkcjonujemy w kapitalizmie, nie wiadomo, kto kogo zżera w tym wyścigu, w którym wszyscy wciąż gonimy. Realia są okrutne i do tego pijemy w tym spektaklu.

Piekarska: Patrycja, przed Very Funny wystąpiłaś w Furor. I stworzyłaś dwie zupełnie odrębne kreacje – twój monodram ma ton intymnego zwierzenia, takiego, które wydobywa się przez ściśnięte gardło, natomiast w Very Funny jesteś odważnym, wyluzowanym, bezczelnym Falstaffem.

Kowańska: Mimo że w Furor wychodzę na scenę bez Dominiki, to przecież z nią pracowałam nad tym spektaklem, to ona dała mi trzy dni mocnego treningu performerskiego. Obie te prace powstały na zasadzie albo wjeżdżasz na sto procent i robisz na maksa szczery projekt, albo nie ma sensu tego robić. I w momencie kiedy podejmujesz decyzję, rozumiesz, że właściwie nie masz się czego obawiać. Performujesz postać, którą sama wykreowałaś, mówisz we własnym imieniu, masz świetną partnerkę, świadomość, że obie gracie do swoich bramek i do wspólnej jednocześnie. Nie ma w tym rywalizacji. Nigdy, pomijając jakieś dziecięce epizody, nie chciałam być aktorką, ale teraz czerpię z tego przyjemność. To jest nowy etap w mojej drodze, nowy bodziec, którego bardzo potrzebowałam.

Knapik: Ja wciąż w życiu zawodowym przepływam przez różne funkcje, instytucje, sytuacje. Pracuję w dużych teatrach dramatycznych w Polsce i w Niemczech, zderzam się z różnymi rodzajami aktorstwa. Mam różnorodne doświadczenie, taneczne i aktorskie. I wiem, że ostatecznie liczy się to, czy ktoś jest odważny i szczery, czy jako performerka masz z nim kontakt, czy nie. Mamy naprawdę fajną przestrzeń do wspólnego performowania, ale też nie gramy tego jak w teatrze repertuarowym, od wtorku do soboty. Może gdyby tak było, po czterech miesiącach poprosiłybyśmy o osobne garderoby. A może wcale nie?

Kowańska: Ustaliłyśmy na początku, że nie będziemy się nawzajem reżyserować, raczej przez wspólne bycie na scenie wynegocjujemy język spektaklu. Były momenty, kiedy zastanawiałyśmy się, czy bardziej się zagrywać, czy może mniej? Ale odkąd kilka razy zagrałyśmy Very Funny, język nam się wyklarował. Ta gra z konwencją, formą, cytatem bardzo nas karmi.

Knapik: Wolfgang Macher, który jest autorem świateł i wideo do naszego spektaklu, i który nie mówi po polsku, długo był jedynym widzem naszych prób. Zerkałyśmy kątem oka, jak się bawi, czy reaguje – okazało się, że część tego, co tam wyprawiamy na scenie, przenosi się przez barierę językową. Przed premierą Very Funny na wideo widziała też Dorota Furmaniuk, aktorka Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu. Podpytywałyśmy, czy trochę nie przesadzamy, czy nie jest za grubo, ale powiedziała: super, idźcie w to. Tak naprawdę pierwsza konfrontacja z publicznością nastąpiła już w Gdańsku.

Piekarska: Współpracujecie od siedmiu lat i w Very Funny wymierzacie cios teatralnej hierarchii. Tym spektaklem mówicie: żadna funkcja nie określa nas na zawsze. Dziś jestem choreografką, jutro mogę być reżyserką, aktorką, dramaturżką. I na odwrót. Wszystko jest płynne, ruchome.

Kowańska: Ale są też pewne granice: poradzimy sobie z kostiumami, z przestrzenią, montażem, wideo, nawet muzykę ogarniemy, ale na pewno nie zrobiłybyśmy światła, dlatego wsparcie Wolfganga Machera jest nieocenione. Ten nasz spektakl mimo pewnej założonej trashowości właśnie dzięki oświetleniu wchodzi na kolejny poziom.

Knapik: Nie tak łatwo było sprawić chociażby, żeby ten spektakl tak prosto, minimalistycznie wyglądał. Ale rzeczywiście granice między funkcjami stały się płynne. Ja od dawna wiedziałam na przykład, że Patrycja jest świetną performerką. A ja już od dawna miałam ochotę pisać i dramaturżyć.

Piekarska: Dlaczego?

Knapik: Bo zdałam sobie sprawę, że od wielu lat zajmuję się dramaturgią jako choreografka, zresztą reżyserią również. A swoje teksty pisać chciałam zawsze, tylko nigdy nie było czasu. Wiesz, w teatralnym środowisku niby wszyscy są uprzejmi, kulturalni, ale ciągle pokutuje przesąd, że choreografka to ktoś świetny do rozgrzewek, ustawiania spektaklu, ale nie do pisania czegokolwiek albo reżyserowania. Łatwiej jest dramaturgowi przeskoczyć do reżyserii, natomiast jeśli chodzi o osoby choreografujące, to wciąż jest obawa, że sobie nie poradzą.

Kowańska: Jestem zdania, że choreografki i choreografowie to świetni dramaturdzy, reżyserzy, po prostu najbardziej zagrażająca teatralnej hierarchii grupa, w dobrym znaczeniu tego słowa. Mają wszystkie niezbędne kompetencje, żeby poprowadzić spektakl. Dla mnie samej reżyseria wiąże się zawsze ze sporym stresem. To, że jestem odpowiedzialna za wszystko, sprawia, że dostaję pewnego rodzaju kociokwiku, dlatego w duecie przychodzi mi to łatwiej. Choreografowie na co dzień są w ciągłym kontakcie z zespołem, dają aktorkom i aktorom zadania, czasem widzą więcej niż reżyser. Dlatego jestem przekonana, że za chwilę teatr będzie stał choreografią, to już się zaczyna dziać. Chociaż powoli.

Knapik: Zdecydowałyśmy się pracować, łącząc swoje funkcje. Razem jest łatwiej, można dzielić się energią, wspólnie wymyślać spektakle. To przecież już się zdarza w polskim teatrze, ludzie reżyserują w duetach, określają swoje funkcje jako na przykład konsultację reżyserską, drugiego reżysera itd. To dobra praktyka – zacznijmy mówić, jak to wygląda, inaczej nie uciekniemy od hierarchii. Mówi się, że to instytucje blokują takie pomysły, ale dopóki nie będzie nacisku od strony twórców, wciąż będą to robić.

Kowańska: Jeśli nie będziemy zabiegać o tę kolektywność, zostanie tak jak jest. Bo dla instytucji komunikacja z jedną osobą, czyli reżyserem, jest najwygodniejsza. Tymczasem często kompetencje dramaturgiczne, reżyserskie, choreograficzne nachodzą na siebie i trudno jest rozróżnić, kto za co jest odpowiedzialny.

Piekarska: Very Funny opiera się w dużym stopniu na budowaniu wrażenia kompletnego chaosu – na scenie, w sekwencjach wideo, w obrazach komputerowych pulpitów. Jak to się robi? Jak powołać taki chaos do życia, nie tracąc nad nim kontroli?

Knapik: Spędzałyśmy dużo czasu na przygotowaniach do spektaklu. Regularnie odbywały się wielogodzinne próby, które na początku były specyficzne, bo przez odległość, jaka nas dzieliła, siedziałyśmy po kilka godzin dziennie przed ekranem laptopów. Rozmawiałyśmy, zapisywałyśmy, nagrywałyśmy, czytałyśmy, archiwizowałyśmy. Potem były dwa tygodnie prób w Bochum, gdzie mogłyśmy spędzić nieograniczoną liczbę godzin dziennie z techniką i wideo, no ale Patrycja na dzień dobry rozchorowała się na naprawdę podłą anginę, więc kilka dni nam uciekło.

Kowańska: Byłam faktycznie nieprzytomna, niezdolna do pracy. I to nas zmroziło, pojawił się strach, że się nie uda, że nie zdążymy. W efekcie podkręciłyśmy tempo prób. Zresztą nie miałyśmy wyjścia, czekała nas premiera – to nas mobilizowało. Ale kiedy przyjechałyśmy do Niemiec, panował jeszcze spory chaos. Dużo pracowałyśmy na puzzlach, na ruchomych elementach, które można było dowolnie przesuwać. I właściwie robiłyśmy to do ostatniego momentu.

Knapik: W pewnym momencie wypłynęła kwestia nagości. Zapytałam o to, bo uważałam, że powinnyśmy być nagie w scenie końcowej. Ale Patrycji nie trzeba było do tego przekonywać.

Kowańska: To w końcu ja ciebie przekonywałam, bo była też wersja, że ta scena pojawi się w sekwencji wideo, a ja uważałam, że powinna być na żywo.

Knapik: A tak, racja! Nagle złapała mnie przemożna chęć nakręcenia wideo. Całe szczęście że tego tak nie zrobiłyśmy.

Kowańska: Wydawało mi się, że ta ostateczna forma szczerości jest tu potrzebna. Decyzja jednak zapadła trzy dni przed końcem prób i dzięki temu, że nie miałyśmy do czynienia z zespołem, którym trzeba było zawiadywać, wystarczyło jedno słowo. Była też komiczna scena, kiedy Głupia uczy Grubą tańca współczesnego – też późno się jej pozbyłyśmy, bo była po prostu jakąś fałszywką. W teatrze repertuarowym na tak zaawansowanym etapie nieczęsto dokonuje się tak dużych zmian.

Piekarska: Chciałabym zapytać jeszcze o żywe obrazy, które stają się takim znakiem rozpoznawczym twoich choreograficznych prac, Dominiko – pojawiają się w Furor, a w Very Funny sięgasz po nie dwa razy.

Knapik: To taki paradoks, jestem choreografką, ale nie lubię, jak w spektaklu jest za dużo ruchu, kiedy jest czysto estetyczną dekoracją. Dbam o to, żeby był niezbędny, funkcjonalny. Nie lubię sięgać po taniec współczesny w roli ozdobnika. Natomiast fascynuje mnie kopiowanie pozycji z obrazów, rzeźb i zdjęć. Każde ciało na scenie jest dla mnie rzeźbą. Także dlatego, że potencjalnie każde ciało jest w stanie to odtworzyć. To, co lubię, to rodzaj skodyfikowanego poruszania się. Transfery pomiędzy pozycjami, można różnie ułożyć, nadać im różną jakość.

Kowańska: Przy Furor wiedziałam, że chcę pracować ze zdjęciami z dzieciństwa, Dominiki oczywiście nie trzeba było do tego przekonywać, ta metoda to w pewnym sensie jej trademark. Natomiast ostatnio przypomniałam sobie mój pierwszy performans na III roku szkoły teatralnej. To był egzamin, opowiadał o moim zmarłym w tamtym roku ojcu, odnosił się żałoby. Odtwarzałam tam zdjęcie ze swojego chrztu, przyjmowałam pozy, w których stali moi rodzice. W końcu to zdjęcie zjadałam, a właściwie próbowałam to zrobić, bo krztusiłam się nim, wypluwałam. To było jeszcze zanim zaczęłyśmy artystycznie współpracować. Ale to ty mi pokazałaś, jak pogłębiać te narzędzia.

Knapik: Ta praca z żywym obrazem jest bardzo pojemna – można ją wypełnić emocją, potraktować abstrakcyjnie. Takie źródło wciąż niewyczerpane.

Pikarska: A jakie artystyczne plany mają Gruba i Głupia?

Knapik: Chcemy zrobić podcast, na co wciąż brakuje nam czasu, bo jesteśmy zajęte składaniem kolejnych aplikacji i eksploatacją Very Funny. Oczywiście nadal wysyłamy maile do dyrekcji rozmaitych teatrów. Patrycja śmieje się, że jestem optymistką, bo wciąż wierzę, że warto ten wysiłek podejmować. Myślę, że jestem po prostu uparta. Mamy również w planach założyć fundację. Mam doświadczenie współprowadzenia Stowarzyszenia Humanistycznych Inicjatyw Twórczych Sztruks. Na myśl o powołaniu kolejnego NGO-su oblewały mnie zimne poty. Ale teraz przekonałyśmy się nawzajem, że warto to zrobić, bo żeby aplikować o granty, trzeba mieć osobowość prawną.

Kowańska: Gruba i Głupia to przestrzeń, w której kultywujemy twórczą niezależność, jaką sobie wypracowałyśmy. Przy czym nie jest tak, że żadna z nas nie chce dalej pracować w teatrze repertuarowym. Powołanie tego duetu to było ryzyko. Podjęłyśmy je, trochę nam się opłaciło, więc chcemy w to inwestować. Mamy pomysł na trylogię, zobaczymy, co z tego wyjdzie. Jeśli się uda, będziemy grać te spektakle w trójpaku.

Knapik: Kiedy nie wychodzę z roli choreografki, praca przychodzi do mnie sama. Po Very Funny kolejki, żebyśmy reżyserowały się jeszcze nie ustawiają. Ciekawe kiedy świat teatralny w końcu skuma, że te dwie laski potrafią zrobić fajny spektakl.

Kowańska: Chciałabym, żebyśmy mogły zrobić razem spektakl w teatrze repertuarowym na własnych zasadach, z normalnym budżetem. Ale to jest trudne, wciąż czujemy, jak odbijamy się od kolejnych instytucji. Okazuje się, że możemy razem zrobić udany spektakl repertuarowy, który przepada. Mówię tu o Tikach i innych zabawach2.

Knapik: Przez to mam wrażenie, że jako reżyserki my wciąż debiutujemy.

Kowańska: Wykonałyśmy taki specyficzny ruch powrotu do offu. W tym roku przygotowałyśmy jeszcze dwa spektakle z grantów – Hotel H. **** z kolektywem Hertz Haus w Zakładzie Kulturalnym w Gdańsku i Pentezyleę. Rekonstrukcję ciała Amazonek w poznańskiej Scenie Roboczej. Niezależność daje nam bardzo dużo, ale trzeba pamiętać, że to są naprawdę niewielkie budżety.

Knapik: W mojej sytuacji to właściwie strategia kamikadze: lista osób, którym odmówiłam współpracy w tym roku jest naprawdę długa. Zrobiłam to z potrzeby wolności i poczucia, że nie chcę wchodzić w cudzą wizję. I tak wylądowałyśmy z Patrycją w warunkach offowych. Czułam się, jakbym właśnie skończyła studia i zastanawiała się, gdzie teraz będziemy nocowały. Co ja robię? – myślałam sobie. Ja, Głupia, nocuję z Grubą w jednym pokoju, a żeby zrobić Zooma, zamykam się w łazience. I wiem, nie jestem jedyna, wielu artystów jest w takiej sytuacji. Tyle że ja sobie sama tę sytuację świadomie zafundowałam. To było mi potrzebne: powiedzieć, że nie zrobię czyjegoś dużego spektaklu. Potrzebowałam przerwy, wolności, odpoczynku. Czułam, że w moim artystycznym życiu coś jest nie halo. I nie chciałam w to brnąć. Można powiedzieć, że jestem uprzywilejowana, bo mogłam sobie na tę przerwę pozwolić. Ale najważniejsze dla mnie było mówić we własnym imieniu.

Kowańska: W imieniu Głupiej. I Grubej!

 

 

 

  • 1.Mowa o odwołaniu przez dyrekcję Teatru La Comédie w Genewie premiery spektaklu według powieści W.G. Sebalda Les Émigrants w reżyserii Krystiana Lupy (przyp. red.).
  • 2.Spektakl wyreżyserowany przez Dominikę Knapik we Wrocławskim Teatrze Pantomimy, premiera 6 czerwca 2021 (przyp. red.).

Zdjęcie: M. Kasjaniuk